Frankenstein (wrażenia)
Michael Schacht to jeden z moich ulubionych autorów gier. Gdy tylko mam okazję nadrobić jakąś z jego gier, skwapliwie z tego korzystam. Frankenstein wskoczył na moje regały z powodu tego właśnie sentymentu.
Ucieszył mnie ten zakup przede wszystkim dlatego, że to jedna z wcześniejszych gier Schachta. Z czasu, gdy jeszcze wykuwał swój styl. Pierwotnie Frankenstein pojawił się wydany jako gra-arkusz do samodzielnego wycięcia w takim autopomyśle wydawniczym Spiele-aus-Timbuktu. Na BGG możecie zobaczyć zdjęcie tej produkcji. Potem dopiero gra pojawiła się w wersji pudełkowej w linii dwuosobówek wydawnictwa Tilsit.
Rzut okiem na grę
Rozgrywka to rywalizacja między doktorem Frankensteinem i jego pomocnikiem Igorem o to, który z nich pierwszy skompletuje wszystkie potrzebne zestawy części ciał do zamierzonych kreacji. Problem szybko staje się nieomal zadaniem logistycznym, bo w pracowni panuje taki bałagan, że słoje, które są akurat potrzebne, są gdzieś na dole stosów z preparatami i tak dalej. Należy zatem ruszyć głową. Czasem niekiedy całkiem dosłownie – bo w słoikach różnego rodzaju kryją się przydasie.
Przed grą tasuje się 50 żetonów preparatów i układa je w prostokąt 5 kolumn x 10 rzędów. To jest pracownia. Każdy z graczy dostaje swoją talię 5 kart, przetasowuje, układa przed sobą w stos i dobiera z niego jedną.
Na każdej karcie widać 3 słoje z preparatami – w takiej kolejności, w jakiej powinny się one ułożyć nam w pracowni – albo na szczycie dowolnej kolumny, albo na szczytach trzech dowolnych kolumn i na tej samej wysokości.
W swojej turze gracz ma 3 punkty akcji:
- Za 1 PA może przesunąć jeden lub więcej słojów z jednej kolumny na kolumnę z prawej lub lewej. Słoje nie mogą jedynie na końcu tego układania pojawić się gdzieś wyżej niż leżały wcześniej.
- Za 1 PA może pokazać, że w pracowni uzyskał odpowiedni układ 3 słojów, odłożyć kartę z ręki i wziąć ze stosu kolejną
- Za 3 PA może wymienić obecną kartę na górną ze stosu.
Grę zaczyna zawsze Frankenstein i dlatego wygrywa on jeśli uda mu się zrealizować wszystkie karty ze swojego stosu, a Igorowi nie uda się to w tej samej rundzie. W tym ostatnim przypadku wygrywa Igor, podobnie jak w sytuacji, gdy w ogóle zrealizuje swoje karty przed Frankensteinem.
Dla wyrównania szans Schacht zaleca zagrać od razu drugi raz – zmieniając rozpoczynającego.
Wrażenia
Frankenstein sprawia dziś wrażenie gry dziwnej. To, że wizualnie nie przyciąga, to widać. Jak się bierze za starsze gry, to wiadomo, że mody były inne. To nie tu leży problem. Frankenstein po prostu cierpi na lekki przerost formy nad treścią. Niby wszystko się tu zgadza, zasady są spójne, zazębiają się, pozwalają nawet na budowanie jakichś emocji. Ale..
…to taka mini gra raczej. Taka wirtuozerska wprawka.
Zagraliśmy, było nawet sympatycznie. Jako gra logiczna czy rodzinna to może nawet by miało jeszcze jakąś rację bytu – przerysowane i odpowiednio zminiutaryzowane. Ale dla mnie to już zbyt mało treściwe.
Narozkładaliśmy się tych żetonów. Potem jakieś kilka minut przekładaliśmy słoiki. I ktoś wygrał. Pewnie, że o włos przed przeciwnikiem. I nawet poczułem, że nam zależy.
Co raczej samo w sobie jest zaletą przecież – nawet dziś pojawiają się gry, które umiejętnością angażowania gracza wykazują się różnie.
Ja myślę, że najzwyczajniej znam gry Schachta z lepszej strony – i to dlatego tym razem czułem mniej satysfakcji.
Gdybym zaczynał przygodę z grami, Frankenstein ze swoją abstrakcyjną prostotą, opartą na jednym właściwie mechanizmie, mógłby mi się spodobać. Bo jest bardzo przystępny. Bo jest szybki – w 15 minut można zagrać obie partie.
Ważne, że zagrałem, poznałem. Zdanie się zweryfikuje, jak pogram znów, może z kim innym, albo, gdy popatrzę, jak grają inni. Niech się uczą klasyków, prawda?
#[33/163] #półkawstydu #ogarniampółkęwstydu [lista]
#13lipca2020
#Frankenstein #MichaelSchacht #Tilsit #rokwydania2005