Majestat: Królewska Korona (wrażenia)
W Majestat grałem już poza domem, i to nie raz. Ale zanim sobie ją sprawiłem do domowego regału, okazało się, że się wyprzedała. Trzeba było szukać używanej. I jak wiele koniecznie potrzebnych człowiekowi gier, niezbędnych, bo przecież żal potem będzie, że się nie ma, upolowawszy, z satysfakcją dołożyłem do innych trofeów. Chęć zagrania jak najszybciej była – oczywiście, ale ostatecznie konkurencja premierowych tytułów jest tak duża, że się Majestatowi przeleżało. A przecież ja ją tak lubię.
Rzut okiem na grę
Majestat: Królewska korona to prosta rodzinna gra bazująca na kartach. Rozgrywka jest szybka, a w całej grze użyjemy raptem 12 kart.
Każdy gracz ma przed sobą rząd budynków – razem w malowniczy sposób tworzących panoramę królestwa. Te budynki będziemy zasiedlali kartami postaci, które dobieramy ze wspólnej puli. Jest tam ich zawsze 6. Pierwszą bierzemy za darmo. Jeśli chcemy sięgnąć po jakąś postać dalej w rzędzie, musimy na każdą kartę „po drodze” oddać znacznik ludzika. Zdobytą postać kładziemy pod odpowiednim budynkiem i pobieramy różnego rodzaju bonusy.
Najważniejsze w grze jest gromadzenie pieniędzy. Budynki i postacie pozwalają tworzyć różnego rodzaju efektywne kombosy, dają nam różne drogi powiększania swoich zasobów.
Interakcji w Majestacie nie ma dużo. Raczej coś tam zyskujemy, gdy inni dokładają niektóre karty. Jedyna negatywna interakcja to atak, jaki można wyprowadzić zagrywając karty rycerzy. Atakujemy wszystkich pozostałych graczy na raz, i kto z nich ma zbyt mało kart strażników, temu dosyłamy jedną kartę poddanego do szpitala. Jeśli sobie tę ranną postać uleczy kartą czarownicy, to mu ta karta wróci do gry, jeśli nie – straci jakieś tam niewielkie punkty na koniec partii. Nie, Majestat to nie jest gra, gdzie się dzieją dramaty.
Po 12 rundzie do pieniędzy zgromadzonych do tej pory dokładamy pieniądze zdobyte za przewagę w kartach postaci przy poszczególnych budynkach, a na koniec zliczamy zajęte poddanymi budynki i tę wartość podnosimy do kwadratu. Od całości odejmujemy ewentualnie te kilka złotych monet za rannych w szpitalu. Kto ma najwięcej gotówki wygrywa. Remisy rozstrzyga się wedle liczby dostępnych znaczników ludzi.
Wrażenia
Marc Andre jest bardziej znany jako autor Splendoru. Na szczęście to są dwie różne gry. Bo inaczej nie widziałbym sensu trzymać w regałach obu. A obie przecież lubię. Natomiast jakbym miał wybierać, to jednak chyba bliższy mojemu gustowi jest Majestat. Splendor odbieram jako surowo konkretny, spójny i niewybaczający błędów. Jeśli siadać do Splendoru, to po to, żeby przeżyć coś, co ja nazywam „pojedynkiem żyletek”, bo tak ostro będziecie rywalizować o te kolejne klejnoty.
W Majestat gra się na luziku, dla przyjemności, której głównym źródłem jest większa różnorodność i bogactwo opcji. Mi się podoba i klimat – nawet jeśli tak naprawdę zarysowany ilustracjami – i taka większa swoboda wyborów. Ich skutki w Majestacie nie są tak oczywiste, więc gramy bez jakiegoś uciążliwego poczucia presji. Ta gra ma sprawiać frajdę i tak właśnie się nam sprawdza. A mimo wszystko okazuje się wciąż, że te nasze decyzje jednak potrafią wpłynąć na efekt końcowy. I wtedy się czuje taką głęboką satysfakcję. Jak zawsze, gdy okazuje się, że masz więcej kasy niż inni, prawda?
Metryczka czelendżu:
#[22/160] #półkawstydu #ogarniampółkęwstydu [lista]
#04maja2020
#Majestat #MarcAndre #BardCentrumGier
#rokwydania2017