Berlin Brettspiel Con 2019 – relacja
Chcę się z Wami podzielić moimi wrażeniami z wczorajszej wizyty na Berlin Brettspiel Con 2019. Ta impreza, mimo że organizowana już od 2015 r., dopiero teraz zaczyna się mocniej przebijać do naszej świadomości po tej stronie granicy – z jednej strony pewnie dlatego, że udało się jej przez te lata rozwinąć i urosnąć prestiżem, z drugiej trochę także przez wkład jaki wnoszą w nią przedstawiciele polskiej sceny planszówkowej. Widziałem stoiska kilku polskich wydawnictw, a Asia Tomaszewska z OnTable weszła w skład jury nowopowstałej BerlinCon Awards.
Znajomi pytali mnie, czy było fajnie. No cóż – tak, ale trzeba albo przyjechać z własną ekipą, albo znać kogoś tu na miejscu. Bez znajomości języka – ani rusz. Mimo ogólnie panującej mody na angielszczyznę, na BerlinCon poleca się jednak język niemiecki. Spytajcie naszych wystawiających się tam wydawców.
Impreza nie jest jakaś szczególnie molochowata, to w zasadzie główna wielka hala ze stoiskami sklepów i stoiskami prezentacyjnymi wydawców. Za tą halą sala z kiermaszem gier używanych. Z boku równolegle do głównej hali – podobnie długa, ale nieco węższa hala z wypożyczalnią i stołami do grania. Na dziedzińcu rozstawiono food tracki i stoisko z napojami. Włóżcie w to wszystko tłum mierzony w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do ilości przestrzeni, dość wysoką temperaturę na zewnątrz i sporo duchoty w środku… i będziecie mieli chyba odpowiedni ogląd na całość.
Do tego umykający w zawrotnym tempie czas. Tego na takich eventach jest jakoś wyjątkowo za mało. Z kiermaszem gier używanych dałem sobie w ogóle spokój. Wybór tytułów był imponujący. Gry się właściwie piętrzyły tam na stołach. Ale w kolejce czekało się jakieś 2 godziny. Okupiłem się nieco na bardziej dostępnych stoiskach Spiele-Offensive i Heidelbärgera.
Cenne konwentominuty wolałem poświęcić na wypatrywanie oczu i nawiązywanie nowych kontaktów. Ponieważ o 12.00 publikowaliśmy w grupie Kluby Gier Planszowych wyniki pierwszej edycji konkursu Złoty Pionek, zaszedłem najpierw do Trzewiczków pogratulować wyróżnienia w kategorii Gra zaawansowana dla Robinsona Crusoe. Zresztą kiedyś wreszcie trzeba się poznać osobiście. Zrobiłem sobie zdjęcie z Merry. Ignacy był zajęty klientami.
Potem wypatrzyłem stoisko Stefana Risthausa. To autor, którego w Polsce nie kojarzymy zbyt szczególnie, a jest takim typowym przedstawicielem starej dobrej niemieckiej szkoły projektowania. Ja lubię jego Monuments, ale Risthaus stoi też za kilkoma innymi ciekawymi projektami – jest autorem scenariuszy do Osadników z Catanu, gry logicznej LevelX, Arkwright i Santo Domingo. Mam w regale i na liście do challenge’u „Ogarniam półkę wstydu” jego pierwszą grę. Ostia dała zresztą nazwę wydawnictwu, które Stefan prowadzi teraz wraz z Malte Meinecke – OSTIA-Spiele. Nie wiem, czy zaimponowałem Stefanowi moją wiedzą o jego programie, czy szczerością odnośnie nieogranej Ostii, ale złapaliśmy dobry kontakt. Najpierw zagrałem w jego Tallin – prostą grę karcianą z przewagami, którą można obudować kilkoma mini dodatkami i wtedy staje się jeszcze ciekawsza w kontekście punktacji. Takie coś krótkiego i szybkiego ale w typowym stylu euro. Przyjrzałem się też nowszemu tytułowi. Ryga jest grą ekonomiczną, z sympatycznym twistem. Także do niej istnieje już kilka mini rozszerzeń. O Rydze przeczytacie na Zagramy, podobnie jak o Blindes Huhn (Ślepej kurze), autorstwa żony Stefana, Heike. Obie gry dostałem do zrecenzowania.
Ważną składową OSTIA-Spiele jest Malte Heinecke. To początkujący autor gier, ale w środowisku projektantów obraca się już od ponad dekady, był też jakiś czas w zarządzie Norddeutscher Spielekultur e.V. Jego mentorem – poza Stefanem Risthausem – jest znany w niemieckiej branży Uli Blennemann. Malte w zeszłym roku wydał grę Viroid, w nakładzie bardzo limitowanym 200 sztuk – gra zapakowana jest w tubę, plansze i planszetki są matami. Po tej grze już widać, że ulubionym gatunkiem Malte będzie gra kooperacyjna. W podobnym kierunku Malte poszedł przy swoim drugim tytule.
Finanse na wydanie Vilnius zostały zebrane poprzez Spiele Schmiede – niemiecką wersję planszówkowej platformy wspieraczkowej. Można powiedzieć, że z niejakim sukcesem – jakieś 1000 euro ponad wymagany pułap. Vilnius to gra dla 2-3 osób. Gracze odpierają ataki oddziałów krzyżackich, atakujących XIV-wieczne miasto. Gra ma wyjść na targi w Essen, obecnie jest w fazie druku. Widziałem jej egzemplarz prototypowy. Powiem wam, żadne tam pitu pitu. Instrukcja na początku mnie przeraziła, mnóstwo kart, pełno ikonografii. Przy tym hałasie panującym na BerlinCon ciężko mi było sobie to przyswoić. Ale raz, że się zaparłem, a dwa, że Malte okazał się anielsko cierpliwy do moich głupich pytań o powiązania między jednymi elementami gry a drugimi. I tak się obaj zaparliśmy, że zagraliśmy kilka rund, dzięki, którym załapałem – jak się okazuje – bardzo prosty i elegancki mechanizm.
Vilnius łączy elementy taktyczne, ekonomiczne i militarne. Im więcej budujesz, tym większe prawdopodobieństwo ataku Krzyżaków. Dlatego musisz inwestować w jednostki. Na wszystko potrzeba pieniędzy i innych surowców. A liczą na ciebie także pozostali gracze, bo ataki wroga odpieracie wspólnie. Im dalej w grze, tym sytuacja staje się trudniejsza. Grafika z takich, które się spodobają albo nie – tym bardziej, że karty mają mały rozmiar, a elementów na nich sporo. Ale po kilku rundach nie miałem już z niczym większego problemu, a po decyzjach Malte widziałem, że granie w Vilniusa ma sens. Szczególnie jeśli się jest fanem gatunku.
Niedaleko stoiska Risthausa, wciśnięta między inne, prezentowała się gra Materia Prima. Gildia Alchemika (2-4 graczy, 60 – 90 min., wiek 12+). Jej autorem, ilustratorem i wydawcą okazał się przesympatyczny Florian Pfab – jednososobowo wydawnictwo Peacock Tabletops. Gra zachwyca wizualnie i pewnie dlatego zwróciła na siebie moją uwagę. Jej mechanika łączy wiele elementów: deck building, dice rolling, area control, resource managment, pick up and delivery, grid movement. Na pierwszy rzut oka skojarzyła mi się z Karakiem, tu jednak poruszamy się po hexagonalnej, modułowej planszy w poszukiwaniu różnych artefaktów, które musimy znieść do swojej wieży, aby je transmutować. Naszym celem jest stworzenie kamienia filozoficznego. Każdy gracz ma własną kartę postaci ze swoimi statystykami. Co interesujące, autor szukając inspiracji dla nazw tych bohaterów, otworzył sobie w internecie stronę z polskimi imionami, które potem twórczo przetransformował. Gra chce się ufundować na Kickstarterze, właśnie wczoraj ruszyła kampania.
Już pokickstarterowo pokazywała się Crimson Company. Na stoisku był jeden z jej autorów, Fabian Fischer. Crimson Company to karciana gra dla dwóch osób, w głównym koncepcie przypomina Zaginione miasta i inne przewagówki, z tym, że na karty zagrywane przez graczy wywołują dodatkowo akcje. Wszystko razem pozwala na budowanie combosów i czyni grę mocno taktyczną. Klimat mocno fantastyczny, dowodzimy armiami i atakujemy zamek przeciwnika. Po sukcesie kampanii wydawca, który nazywa się… tak jak gra, oferuje teraz ten tytuł w regularnej sprzedaży.
Na stoisku NSV (Nürnberger Spielkarten Verlag) prezentowano gry typu roll&write i pokrewne. Skorzystałem z okazji, żeby nadrobić Qwixx. Gra okazała się przyzwoita, ale rzeczywiście są już lepsze na rynku. Natomiast gdybym szukał wykreślanki, którą chciałbym kogoś zachęcić do grania w planszówki, a jednocześnie nie przerazić jakimś Rzutem na tacę na przykład, wtedy Qwixx byłaby dobrym wyborem. Szef wydawnictwa pokazał mi dodatkowe, alternatywne arkusze do gry, z lekka, ale ciekawie zmieniające zasady wykreślania i przyznam, ten z powiązanymi liczbami wydał mi się nawet wredny. Okazało się, ze obok wersji z bloczkiem jest też wersja Deluxe – ze zmazywalnymi planszetkami i tacką na kości w pudełku, w tę jednak zagra tylko 4 graczy. I pewnie bez dodatkowych wariantów.
Obok grali w Qwantum, którego nie zdążyłem już poznać. Sam bowiem bawiłem się w Silver & Gold – wykreślankę posługującą się kartami i figurami polyomino. Ta mi się spodobała bardziej niż Qwixx, nawet mimo braki jakiejś większej głębi, i nie pogniewałbym się, gdyby jakieś polskie wydawnictwo chciało ten tytuł u nas wydać.
Na BerlinCon udało mi się spotkać z Brittą i Jensem. Brittę możecie kojarzyć z czasów Spiellusta, tworzyła tamten polsko-niemiecki blog razem ze mną. Jens wsiąkł w rynek planszówkowy tak jak Britta. Razem pracują teraz u Huch & friends. Właściwie to nie mieliśmy grać w żadną grę z programu wydawniczego czy dystrybucyjnego jej firmy, ale przyuważyłem na ich stoisku grę z takimi małymi pitu-pitu-drzeweczkami, które mnie zauroczyły i trochę przymusiłem do zagrania w przynależne do tych drzewek Legendary Forests. Gra przypomina nieco Mi pasuje, jeden gracz losuje i czyta numer na żetonie, wszyscy dokładamy. Staramy się tworzyć zamknięte obszary, dwa brzegi brzegi żetonów tworzą nam kropki za które możemy punktować, a gdy pojawi się, żeton z białą cyfrą, dobieramy w odpowiedniej kolejności drzewka i stawiamy je na swojej planszy. Drzewek może oczywiście zabraknąć. Na końcu dostajemy po 2 punkty za każdą kropkę w zamkniętym obszarze, w którym mamy drzewo, i po 1 punkcie za kropkę na niezamkniętym obszarze z drzewem. Gra przyjemna, głębia na poziomie zabawy rodzinnej. Niby proste, a przegrałem z kretesem. Kiedyś postawię sobie koło Zaczarowanego lasu, bo chyba nawet pudełko tej samej wielkości, a graficznie jakoś mi się rzuciło w oczy, że podobne.
Mój BerlinCon zamknąłem z Brittą i Jensem rozgrywką w Murano małżeństwa Brandów. I chyba nawet się zacząłem przekonywać do tego duetu projektantów. Jakoś do tej pory mało miałem styczność z ich tytułami, a te, które poznałem pozostawiały niedosyt. A tu po partii w Murano, zaczynam zauważać ten ciekawy – i widzę, że prawdopodobnie powtarzalny – rys w mechanice gier Inki I Marcusa. Tak już jest, że każdy game designer ma tę swoją charakterystyczną „kreskę”, która powraca w jego dziełach. Od wczoraj chcę się mocniej przyglądać kresce Brandów.
Tak naprawdę miałem jeszcze ochotę pograć do tej 2.oo w nocy. Ale… zapomnijcie, ta hala przewidziana na granockę była zapełniona po brzegi już koło 18.oo. W Murano graliśmy na ławce przy food trackach. Czy byłem rozczarowany… no może trochę. Ale z drugiej strony, taki tłok świadczy też o samej imprezie. I chyba raczej pozytywnie.
Do domu wróciłem – no przecież nie byłbym sobą – z kilkoma nowymi grami do regału. Oby nie zaległy na półce wstydu. Blides Huhn i Riga nie ma się czego obawiać. Będą recenzowane. Ta prawa strona zdjęcia jest oczywiście bliższa memu sercu – german style itde. Dogs of War to eksperyment – postanowiłem pozwolić się skusić grze z figurkami. Ostatecznie to autor i Ethnosa i Borneo. Tak – racjonalizować zawsze lepiej – Dogs of War wziąłem w komplecie z Borneo. Bo jak badać dorobek autora, to po całości…
Jeśli chcecie obejrzeć więcej zdjęć z wydarzenia, zajrzyjcie na fanpage Zagramy.