Kluby gier planszowych a wydawnictwa. Część 4
DAJCIE NAM TO, CZEGO CHCECIE
Relacja klub – wydawnictwo, nieważne jak słodka, miła, sympatyczna czy wręcz przyjacielska – z definicji będzie relacją wzajemnych uprzejmości i świadczeń. Czy to coś złego? Nie, to po prostu element marketingu. A marketing sam w sobie nie jest ani dobry ani zły. Złe mogą być jedynie intencje i postawy. Tymczasem – i to dla mnie jest trochę dziwne, ale też trzeźwiące – postawa wydawców niekiedy jest bardziej uczciwa niż postawa samych prowadzących klub.
I tak, potrafię to nawet udowodnić. Przynajmniej w wymiarze filozoficznym…
Wydawnictwo – jeśli już zdecyduje się wysłać gry do klubu – ma konkretne, nawet jeśli nie zawsze wyartykułowane oczekiwania co do tej części swojego odżałowanego asortymentu. Domyślnie – taki powiedzmy aksjomat – należy przyjąć, że jeśli prowadzący klub, dorosły człowiek prosi o gry wydawcę i te gry dostaje, to też powinien rozumieć o co chodzi i przynajmniej w przeważającej części wywiązać się z mniej lub bardziej wyraźnie dotyczących go zobowiązań.
Co bardziej racjonalnie działające wydawnictwa, a pewnie przede wszystkim te, które mogą sobie pozwolić na zatrudnienie osoby odpowiedzialnej konkretnie za kontakty z klubami – zakres tych zobowiązań w jakiś tam sposób określają czy sugerują. Prowadzący są różni, mają różną wrażliwość i różny poziom “skrupulatności”. Ja na przykład cenię sobie jasne sytuacje i wolę, gdy mi się wyartykułuje konkretnie swoje oczekiwania, na które ja mam szansę przystać lub nie – i wtedy dajemy sobie czas na przedyskutowanie szczegółów. Ale nawet jeśli nie dostaję od wydawnictwa konkretnych wytycznych co do jego oczekiwań, to i tak z doświadczenia potrafię sobie zakreślić taki corpus koniecznych po mojej stronie działań.
Zwykle wydawca liczy:
- na uczciwość w naświetlaniu sytuacji klubu – szczególnie jeśli chodzi o jego finansowanie!, prawdomówność przy referowaniu frekwencji i działalności klubu;
- na solidną, jasną i czytelną prezentację informacji o udzielonym wsparciu na stronie klubu i w mediach społecznościowych (post na fanpage’u z podziękowaniami i zdjęciem gier jest dobrym dowodem na przejrzystość relacji i dotarcie pomocy, tam gdzie miała dotrzeć – ale wcale nie ogranicza pomysłowości obdarowanych);
- na możliwość śledzenia, jak gry są wykorzystywane w klubie, na jego spotkaniach i organizowanych przez klub eventach (część klubów praktykuje tu np. relacje ze spotkań publikowane w mediach społecznościowych – ze zwyczajem oznaczania wydawców w tekście czy przy zdjęciach, ale zdarzają się i montaże filmowe i minirecenzje realizowane przez uczestników spotkań);
- na feedback w kwestii odbioru gry w danym gronie; większość wydawców jest wdzięczna za uwagi racjonalizatorskie, propozycje poprawek do instrukcji czy zasad gry – choć tu bardziej odpowiednim kanałem jest wiadomość prywatna czy mail niż marudzenie np. na fanpage’u klubu, bo niekiedy krytykujący się po prostu mylą, a nieudolna krytyka może zaszkodzić danej grze czy wizerunkowi wydawnictwa;
- w przypadku wsparcia przy realizacji turnieju – na czytelny i sprawiedliwy regulamin (niestety nawet niektóre konkursy facebookowe z grami od wydawnictw takowego nie mają), uczciwe przeprowadzenie rozgrywek i przekazanie nagród zwycięzcom, a po turnieju – na krótką relację z wydarzenia, okraszoną kilkoma zdjęciami.
Ponadto, wysyłając gry do klubu, wydawnictwo spodziewa się, że trafią one do miejsca, gdzie będą prezentowane każdemu chętnemu je poznać, a w ten sposób dotrą też do szerszego grona odbiorców – w związku z tym po stronie wydawnictwa zrozumiałe jest też oczekiwanie, że klub potrafi zadbać o siebie, o swoją promocję w środowisku lokalnym, rozpoznawalność. A w przypadku klubów nie typowo szkolnych, że jest też klubem otwartym na społeczność i ma pomysł na swój rozwój.
Tymczasem jak to potrafi wyglądać po stronie prowadzących? (I nie, wcale nie zmyślam. przykłady podaję z życia wzięte, choć z wiadomych względów zanonimizowane):
Zdecydowana większość prowadzących jest uczciwa w kwestii informacji o klubie i zakresie jego finansowania – najbardziej Ci którzy prowadzą kluby wolontarystycznie, bezbudżetowo i sami okazują nie mniej zaangażowania i pomocy niż otrzymują. Zdarzają się jednak też prowadzący i kluby, którzy wydawnictwa oszukują, np. zatajając fakt, że klub ma możliwość finansowania z budżetu instytucji, która go prowadzi, albo co najmniej umniejszając tę możliwość. Najmniej dotyczy to szkół, tu niebezpieczni są co najwyżej dyrektorzy, którzy próbują ugrać na “klubie świetlicowym” po prostu tzw. pomoce dydaktyczne do świetlicy. Zresztą akurat sytuację w takich klubach świetlicowych sprawdzić jest bardzo łatwo – szkoły zwykle chwalą się wszystkimi swoimi działaniami na stronach czy w mediach społecznościowych, a tam gwarantem uczciwości są same dzieci i ich rodzice. Gorzej potrafi to wyglądać w domach kultury. Tu umiejętności proszalne pracownika prowadzącego klub (tzw. bajera) potrafią być dla niejednego dyrektora na wagę każdej złotówki. Przecież im więcej wyżebrze się za darmo, tym mniej trzeba wyłożyć z własnej sakiewki. Dotarły do mnie nawet informacje o tego rodzaju placówce, która pobiera od uczestników opłaty za udział w spotkaniach planszówkowych, ale nikt nigdy się nie dowiedział, czy te pozyskane w ten sposób pieniądze przyczyniły się do powiększenia biblioteczki klubu. Ta sytuacja niekoniecznie musi od razu oznaczać, że ktoś wykorzystuje działalność klubu do swoich celów – ale na pewno nie świadczy o przejrzystości działań. Tego rodzaju ewenementów z zasady należałoby unikać.
Widać nie każdemu z nas staje wrażliwości. Natomiast każdy taki budzący wątpliwości przypadek rzutuje negatywnie na wszystkie kluby gier planszowych. Bo budzi uzasadnione podejrzenia i postawę ostrożności. I pytania, na przykład o poziom dostępności tego rodzaju rozrywki w klubie, który pozyskał gry za darmo, a potem spotkania biletuje – co może mieć potencjalnie charakter wykluczający, a co najmniej zniechęcający wobec mniej zamożnych zainteresowanych.
Większość prowadzących kluby rozumie rolę informacyjną i promocyjną klubowej strony czy fanpage’a. Większość już przede wszystkim ją ma! Ja zlikwidowałem klub w szkole, gdzie pracuję m.in. dlatego, że dyrektor kazał zlikwidować jego fanpage. Bez medialnej prezencji nie widzę w dzisiejszych czasach sensu angażowania się w taką inicjatywę – brak obecności w mediach społecznościowych odcina nas od interakcji z innymi grającymi i samymi wspierającymi nas wydawcami. Wielu z nas to rozumie. Ale… tak jak pewnie nie wszyscy dyrektorzy szkół – tak wciąż nie wszyscy prowadzący kluby umieją wykorzystać dostępne im środki promocyjne – dostępne przecież zwykle bezpłatnie – dla informowania o swoich działaniach, moderowania życia klubu między spotkaniami, pozyskiwania nowych zainteresowanych, propagowania hobby. To jak tu mówić o dialogu z wydawnictwami. Niekiedy nawet tego symbolicznego podziękowania za paczkę z grami zabraknie. Nie wspominając już o relacjach ze spotkań albo innych poświadczeniach wykorzystania otrzymanych gier lub o krótkiej choćby informacji zwrotnej, jak się gry sprawdzają, czy niosą uczestnikom radość czy nie.
Tymczasem w rozmowie z jednym z wydawców usłyszałem wprost: “Najbardziej denerwuje mnie, gdy widzę, że nasze gry w tym klubie są zepchnięte gdzieś w najgłębszy kąt szafy i nikt o nich nic nie wie, ani od dawna w nie nie grał.” Sam bym zapłonął słusznym gniewem. Jak tak ma być, to lepiej było wcale nie prosić, albo może czas zrobić przegląd biblioteczki – o przeglądach jeszcze wspomnę później.
Turnieje (prawdopodobnie istny temat rzeka): O tym, że nie zawsze istnieje regulamin już wspomniałem. Inną kwestią jest jakość tego regulaminu i jego zapisów. Ja sam osobiście turniejów nie lubię, biorę udział w czymś takim w ostateczności, zwykle trzeba mnie ubłagać, a potem mieć siłę znosić moje pretensje, że się mnie namówiło. Natomiast z pozycji prowadzącego klub ideę turniejów zacząłem doceniać – rzeczywiście mają sporą moc promującą. Tyle, że taki turniej musi być zrealizowany w sposób racjonalny, celowy i całkowicie uczciwy.
Zanim zacząłem sam organizować turnieje, brałem udział w wielu dziwnych imprezach turniejowych i wiele widziałem. Czasami dziwiłem się, że wydawnictwa dają się tak robić w balona. Widziałem turnieje, w których wymaganą dla ważności frekwencję dopełniała rodzina prowadzących. Co więcej, ci członkowie rodziny te turnieje wygrywali, czyli de facto nagroda trafiała do domu prowadzącego. Widziałem turnieje, w których dorośli ogrywali dzieci w gry dla dzieci. I takie, w których dzieci uzupełniały braki frekwencyjne w rozgrywkach, w których i tak wygrać mieli dorośli. Turnieje pomyślane całkiem od czapy, dla samego eventu i odhaczenia, że coś się zadziało.
Ogólnie – nie zaprzeczając wcale, że organizuje się bardzo wiele uczciwych turniejów – jestem zdania, że sfera turniejowa w klubach to cały czas jakiś dziki zachód. Czy to kwestia zbyt wielkiego zaufania do prowadzących czy zbyt małego sformalizowania sposobu dystrybucji nagród i kontroli, kto rzeczywiście z tych turniejów korzysta? Może oba aspekty na raz.
Przede wszystkim jednak u przyczyny tych problemów leży po prostu zwykła ludzka nieuczciwość. Zwykły brak szacunku i zrozumienia, że organizując turniej zarządzamy nie swoim majątkiem – i nie po to, żeby trafił do nas czy naszej rodziny. Że jako osoba zaufana – zgodziliśmy się pomóc wydawnictwu w promocji ich gier. I o ile nie umówiliśmy się inaczej – robimy to po prostu nieodpłatnie, bez żadnych osobistych profitów – poza satysfakcją może – i tyle.
Osobną sprawą jest celowość turniejów dla dynamiki rozwoju klubu. O ile jeszcze przy festiwalach czy innych promujących gry w szerszym gronie eventach (jak np. eliminacje do mistrzostw w jakiś tytuł) można zaakceptować, że w naszym turnieju wezmą udział osoby na co dzień nam nie znane, to już niekoniecznie rozumiem zasadność organizowania turnieju otwartego dla wszystkich w ramach regularnych spotkań klubu. Bo i po co? Dla podrasowania frekwencji? Najczęściej pojawiają się na takich turniejach osoby, które ja z typową dla siebie bezpośredniością określam “łowcami pudełek”. Przyjdzie taki ktoś raz, bo wypatrzył informację o rozgrywkach w internecie, przejechał się raz 50-60 km, a potem słuch po nim ginie. Na frekwencję klubu trwale to nie wpłynęło, ty się napracowałeś, wydawnictwo wydało kasę na turniej, a efekt ani mierzalny ani widoczny. Lepiej otworzyć turniej na zewnątrz przy okazji lokalnego festiwalu, wtedy masz większą pewność, że i klub i wydawnictwo trafi do odpowiedniej grupy docelowej – czyli zwykle bardziej przypadkowych graczy.
Tak, jestem zdania, że wszystko co się robi, powinno mieć widoczne rezultaty, żadne tam mitologiczne trzepotanie motyla. Dlatego obecnie chętniej przechodzę na regularnych spotkaniach swojego klubu na modus turniejów w formule zamkniętej. Wolę zainteresować poprzez turniej – a przy okazji nagrodzić i zmotywować – stałych bywalców spotkań, bo mam też większą pewność, że ich nowo nabyte doświadczenia z daną grą będą rezonować dalej. Oni prędzej zachęcą do grania kolejne osoby z lokalnej społeczności niż “łowca pudełek”, bo takiemu przyświecają zupełnie inne intencje niż tobie czy twoim klubowym fascynatom. Zwykle są to intencje egoistyczne, w tym sensie, że bynajmniej nie nastawione na budowanie grupy czy społeczności. To taki model: veni, lusi, vici (przybyłem, zagrałem, wygrałem). A klub musi się kierować przede wszystkim hasłem: Ludo ergo sum (Gram więc jestem). Formuła zamkniętego turnieju na regularnych spotkaniach klubu, a otwartego jedynie na większych eventach – skutecznie, rozsądnie, a także ekonomicznie (w odniesieniu do kosztów ponoszonych przez wydawnictwa) tę maksymę realizują.
To tylko jeden przykład – z wielu możliwych, jak niesamowicie mocno interesy klubu i wydawnictwa potrafią się zbiegać i uzupełniać. O ile oczywiście po obu stronach będziemy podchodzić do nich uczciwie i racjonalnie.
Współpraca klub-wydawnictwo nie muszą funkcjonować w oparciu o dwa przeciwstawne bieguny, nawet nie powinny – wtedy mielibyśmy li tylko upokarzający “jałmuż” contra łaskawy “dzierżyciel”. Oczekiwanie wydawnictw wobec klubów, które wspierają, wcale nie są tylko wymaganiami – a przynajmniej nie muszą jako takie być rozumiane. Bo gdyby potraktować je jako drogowskazy, wspólne ramy działań, a obu partnerów tej relacji potraktować jak przyjaciół, którzy patrzą razem w jedną stronę? Bo na przykład to chociażby, że wydawca oczekuje widoczności swoich gier jest mu oczywiście na rękę, ale czy nam nie? W tym samym obrazku z prezentacji gier można się dopatrzeć i lokowania produktu i promowania hobby – a tu każda ze stron jest wygrana. I chyba o to w takich relacjach chodzi.
cdn.
grafika ilustrująca wpis: itaniumsolutions.org