Escape Quest. Za garść neodolarów
Widziałem, że zainteresowaliście się moimi wrażeniami z zabawy przy Escape Queście. Poszukiwacze zaginionego skarbu. Bardzo mnie to cieszy, bo przecież nikt nie lubi pisać w przestrzeń. Odezwało się też kilka osób z własnymi pytaniami do tamtego produktu, co jest dla mnie równie cenne jak moja osobnicza umiejętność gadania do edytora tekstu. Bo poszerza horyzont oglądu.
Okazuje się, że mamy bardzo różne oczekiwania wobec rynku gier. Czasami pragniemy nasze potrzeby związane z hobby realizować wprost w zgodzie z własnymi wartościami. Jedno z pytań było na tyle niezwykłe, że – zanim opowiem Wam o kolejnym zeszycie serii, czyli o Za garść neodolarów – warto chyba dodać mały appendix do recenzji Poszukiwaczy zaginionego skarbu.
Poszukiwacze zaginionego skarbu a… sprawy duchowe
Ktoś zauważył w mojej recenzji głowę kozła i pentagram (sic!) na jednej z fotografii książkogry. Pojawiło się w związku z tym pytanie o elementy sataniczne w tamtym zeszycie.
Wiecie, gdy się takie pytanie czyta w internecie, to się większości z nas chce pewnie śmiać. Ale jeśli pyta ktoś, kogo kojarzycie z internetowej społeczności planszówkowej, to się też perspektywa nieco zmienia. Bo to już nie jest abstrakcyjne pytanie z jakiegoś mema. To autentyczny wyraz potrzeb autentycznego człowieka. Nawet jeśli nam się takie pytanie wydaje wyobcowane, bo jakoś nienaukowe, to dla tej konkretnej osoby to jakiś namacalny problem do rozstrzygnięcia przez zakupem.
Nie jestem specem w sprawach demonologii, ale za nastolatka byłem osobą żarliwie wierzącą, więc różnych teologii siłą rzeczy liznąłem. Przynajmniej na tyle, żeby zrozumieć od tej strony perspektywę pytania. Przejrzałem Poszukiwaczy zaginionego skarbu i okazało się, że z punktu widzenia obaw czy potrzeb pytającego, elementów podpadających pod krytykę jest więcej: połamany krzyż, japońskie bożki-demony, etc.
Nie wiem, dla jakiego procentu osób grających tego rodzaju niuanse mają znaczenie, ale myślę, że warto o problemie wspomnieć. Bo tu ponownie pojawia się aspekt dopuszczalności niektórych tematów czy elementów świata gry. Takie dyskusje przetaczały się w branży, choćby w Niemczech, gdzie wiele wciąż chyba pozostaje kwestią tabu. To może też po prostu kwestia różnic kulturowych między społecznością francuską, w której książkogra powstała, a społecznością polską. Z naszymi polskimi uwarunkowaniami.
Może przy lokalizacjach wciąż jednak potrzebujemy większej wrażliwości. Choć z drugiej strony: Gdzie leży granica takich ewentualnych dopasowań? Gdzie kończy się wrażliwość a zaczyna ideologiczna cenzura?
Nie dam odpowiedzi na te pytania, bo nie wiem. Pozostawiam je do przemyślenia czy przedyskutowania. Pewnie przede wszystkim w zespole wydawnictwa.
My się dziś zajmiemy książkogrą, w której elementów religijnych nie ma wcale, co nie oznacza bynajmniej, że nie znajdziemy w niej mroku. Jak wiadomo, my ludzie jesteśmy zdolni. Na czymś przecież trzeba zbudować tę popkulturę.
Wciągające, mroczne Za garść neodolarów
Za garść neodolarów przenosi nas do roku 2026. Ameryka doświadczyła ataku nuklearnego. Kraj popadł w zapaść ekonomiczną. Rządzą nim megakorporacje, które coraz bardziej spychają społeczeństwo w rzeczywistość wirtualną. Staje się ona nie tylko ucieczką do mizernej codzienności, ale często też jedynym sposobem na związanie końca z końcem. Ludzie wynajmują swoje własne mózgi i pozwalają podłączyć się do supersieci neuronowej. Kwitnie handel cybernetycznymi ulepszeniami różnych części ciała.
Megakorporacje walczą między sobą. Hakerzy – buntownicy i cybernetyczni przestępcy odgrywają w tej walce często jakąś mniej lub większą rolę.
Książka pozwala nam wcielić się w jednego z takich hakerów i wikła nas w akcję godną niezgorszego thrillera. Rzecz dzieje się w Neo Los Angeles. Jeden dość lekkomyślny włam w sieci wyzwala cały splot wydarzeń. Nie pozostaje nam nic innego, jak brnąć w głąb całej historii. Tym bardziej, że ta historia porywa.
Dobra robota
Przeszedłem Za garść neodolarów za jednym zamachem. Podobnie jak w przypadku Poszukiwaczy zaginionego skarbu zajęło mi to kilka godzin. Z grubsza także trzy. Porównując jednak poziom przyjemności, to te trzy godziny spędzone z Za garść neodolarów były zdecydowanie przyjemniejsze.
Przede wszystkim czuć o wiele większą immersję. Raz, że książkę buduje świetna grafika, trzymająca oczywisty i niemal filmowy klimat. Dwa – warstwa literacka tego Escape Questu jest też lepiej zaprojektowana. Fabuła wciąga, język komentarzy i dialogów pozwala przejść od sceny do sceny bez gubienia nastroju.
O ile przy Poszukiwaczach zaginionego skarbu utyskiwałem na niewystarczającą przejrzystość nawigacji czytelnika po książce, tak przy Za garść neodolarów z tym kłopotem się już zasadniczo nie spotkamy. Wiemy, kiedy mamy odwrócić stronę, a kiedy szukać samodzielnie wyjścia z obecnej lokacji.
Sam koncept produktu jest oczywiście ukształtowany podobnie – przemierzamy książkę nielinearnie, rozwiązania zagadek odsyłają nas do odpowiednich stron z kolejnymi zadaniami. I podobnie jak w Poszukiwaczach zaginionego skarbu tak i tu znajdziemy na końcu książki „zamknięte” strony z podpowiedziami i odpowiedziami, a na skrzydełkach okładki pomocnicze elementy do oderwania i użycia. Już po tym elementach widać, że czekają nas nawet zadania-układanki.
Bardzo mnie usatysfakcjonowało, że zagadki w tej książce są o jakiś tam poziom bardziej wymagające i trudniejsze niż te z Poszukiwaczy… To wciąż zestaw zadań odwołujących się po części do spostrzegawczości, sprytu, niestandardowego operowania danym materiałem. Ale jest też dużo więcej zadań na podbudowie matematyki i niebagatelnej logiki. Dużo częściej odczuwałem frajdę z rozwiązania jakiegoś problemu. Dużo częściej też znajdowałem w sobie zniecierpliwienie i ten ożywczy wnerw, że coś niekoniecznie mi wychodzi. W efekcie częściej podejrzałem podpowiedzi. Natomiast na same odpowiedzi zerknąłem dopiero na końcu przygody. I w sumie dobrze, bo się okazało, że są one … zaszyfrowane.
W ogóle Za garść neodolarów polubią szczególnie ci, którzy kochają się w szyfrach, łamaniu kodów, łączeniu i przetwarzaniu danych. W tym aspekcie książka nie zawodzi.
Prawie bardzo dobra robota
Jak przy każdym dziele, które wychodzi spod rąk ludzkich, także i tu nie obywa się bez słabszych momentów.
Przede wszystkim nie jest jeszcze całkiem konsekwentnie. Tam, gdzie zagadki zasadniczo iskrzą się swoją inteligentną konstrukcją, tam tym bardziej jeszcze rażą przecież okazjonalne nielogiczności, jakieś dziwaczne „autor sobie pomyślał, a ty się domyśl”. Tam gdzie słusznie rządzi matematyczna czy logiczna konsekwencja, wyskakuje nam nagle jakieś samowolne „a kuku!”
Pewnie, tragedii nie ma. Znajdziemy przecież trop w podpowiedziach, co najwyżej podziwimy się nieco, może trochę pożałujemy, że autor swoim kuku-łczym uproszczeniem zasad czy skrótem zepsuł nam radość z rozwiązania. Na szczęście też nie napotkamy takich momentów dużo. Pamiętam raptem z dwie takie emocje. Kolejne, lepiej wpisujące się w porządek całości zadania szybko przysypały moje niezadowolenie.
Natomiast sama niekonsekwencja konceptu książokogry przejawia się również w swoistym złamaniu jej własnych zasad. Regułą jest, że jeśli rozwiążę zagadkę nieprawidłowo, strona do której przejdę powinna mi o tym natychmiast dać informację swoją ikonografią. I odesłać nazad. Tymczasem w pewnym momencie gra wpuszcza nas na kolejną stronę, serwuje kawałek narracji i… dopiero po tym odsyła z powrotem do punktu wyjścia. I to żeby tylko raz.
To takie rozwiązanie znane z dawnych książek paragrafowych – samo w sobie wcale ciekawe, ale… nie gdy się fragmenty fabuły nakładają tymi samymi właściwie treściami. Bo nagle zaczynamy jakby grać w światy równoległe. A przede wszystkim po raz któryś czytać potem te same rewelacje, to już nie to samo.
Za garść neodolarów – czy warto?
No cóż. Jak już wiesz, jestem po przygodzie z Poszukiwaczami zaginionego skarbu i Za garść neodolarów. Trochę celowo, trochę intuicyjnie sięgnąłem po te książki w tej właśnie kolejności. Przy obu bawiłem się przyjemnie, ale ostatecznie Za garść neodolarów sprawiła mi chyba więcej frajdy.
Czy dlatego, że była druga? Może oceniam ją teraz nieco wyżej, bo tę odczuwam jeszcze na świeżo? Hm, nie, raczej nie.
Największe znaczenie ma w mojej ocenie dopasowanie poziomu trudności zagadek do moich oczekiwań. Poszukiwacze zaginionego skarbu okazali się dla mnie zbyt łatwi, za mało wymagający. To taka wersja Escape Questu dla młodszej wersji mnie. Za garść neodolarów nasyciłem się bardziej. Nie jestem jakimś rasowym połykaczem książkogier, ale mimo wszystko mój mózg potrzebuje treściwej strawy. A Za garść neodolarów jest już całkiem treściwe.
I w sumie chętnie sięgnąłbym po kontynuację tej przygody. Szczególnie jeśli miałaby porównywalnie genialnie zrobioną warstwę graficzną. A ja przecież do klimatów sci-fi, to wiecie, nie za bardzo pałam miętą czy rozmarynem. Ale w domu mi każą oglądać filmy i wczoraj nawet Warcraft: Początek musiałem obejrzeć, to widać – zaimpregnowało już odpowiednio. I przynajmniej czaję jakąś bazę.
Tematycznie bliżej mi są klimaty podróżniczo-awanturnicze, ale akurat Poszukiwacze zaginionego… z Za garść neodolarów przegrywają u mnie w porównaniu.
Jeśli kochasz książkogry, i nie lubisz, gdy coś Cię omija, to ja myślę, że śmiało możesz spróbować oba pierwsze Escape Questy Egmontu. Fani gatunku powinni się odnaleźć i w tym i w tamtym zeszycie. Sporo grając na pewno już rozumiesz, że trudno o stale równy poziom takiego produktu.
A jeśli chcesz wybrać tylko jedną z dwóch, konkretnie i treściwie, to Za garść neodolarów będzie chyba lepszym wyborem.
Dziękuję wydawnictwu Egmont
za udostępnienie egzemplarza gry do recenzji
Punktometr Zagramy: Escape Quest. Za garść neodolarów 8/10
Podstawowe informacje o grze:
Tytuł: Escape Quest. Za garść neodolarów
Liczba graczy: 1+
Wiek: od 12 lat
Czas gry: ok. 3 godz.
Wydawca: Egmont
Projektanci: Joffrey Ricome, Corentin Lamy, Laurent Miny
Język: polski
Cena w sklepach: ok. 40 zł, ale sprawdź, bo może obecnie jest jeszcze taniej