Nowa Gwinea (recenzja)
Jesienią 2020 roku pojawiła się w recenzji tu na Zagramy Papua Grzegorza Rejchtmana, znanego szerzej jako autor serii Ubongo. Półtora roku po niej pojawia się nakładem wydawnictwa Egmont jej młodsza siostra.
Nowa Gwinea kontynuuje koncept abstrakcyjnej gry logicznej w układanie, zmiękczonej jednak jakimś symbolicznym choćby osadzeniem tematycznym. W Papui łączyliśmy mostami wyspy archipelagu. W Nowej Gwinei bawimy się w plemię budujące nową wioskę.
Podobieństwa między obiema grami, sugerujące, że tworzą co najmniej dyptyk (a może i początek jakiejś nowej wyspiarskiej serii?), widać już na pierwszy rzut oka.
Czym gramy? Wykonanie gry
Podobnie jak Papua, tak i Nowa Gwinea została zapakowana w duże, kwadratowe pudełko. Nawet ptak na okładce utrzymany jest w podobnym stylu i skrzy się tak, jak skrzyła się ryba na pudełku Papui.
Zasady gry także i w tej grze mieszczą się na dwóch stronach instrukcji. A że zostały podane czytelnie i z pomocnymi, ilustrowanymi przykładami, już po dwóch minutach lektury można zasiąść do pierwszej rozgrywki.
W pudełku – poza instrukcją – znajdziemy 32 dwustronne plansze zadań, komplet 12 kafelków chat dla każdego z maksymalnie czterech graczy, pionki punktacji, kostkę z symbolami zwierząt występujących na planszetkach oraz przypominający ten z Papui, okrągły tor punktacji wraz z dodatkowymi punktami wspomagającymi punktowanie.
Jakość wykonania Nowej Gwinei nie odbiega zasadniczo od standardu, który znają już dobrze fani planszówkowych Ubongo czy szczęśliwi właściciele Papui. Podczas rozgrywek cieszy solidnością elementów, a pomiędzy nimi pozwala się w uporządkowany sposób przechowywać. Nie wszystko natomiast wyszło doskonale. Kostka nie chce dać się wcisnąć w przeznaczone dla niej w wyprasce miejsce. Niemiłym zaskoczeniem jest też mało czytelna graficznie plansza punktacji, ze zlewającymi się polami, na których trzeba się bardzo pilnować, żeby nie zbłądzić.
Nowa Gwinea – zasady gry
Rozgrywka w Nową Gwineę obejmuje dziewięć rund. Na początku każdej rozdajemy graczom po jednej planszy zadania, którą wszyscy obracają na stronę z uzgodnionym poziomem trudności. Na tej planszy gracz będzie zaraz “budował” wioskę, układając żetony chatek.
Sygnałem do rozpoczęcia rundy jest rzut kostką. Zwierzę, które na niej wypadnie, to symbol na planszy, który każdy gracz musi najpierw zakryć, rozpoczynając budowę wioski.
Celem gracza jest jak najszybsze zasłonięcie kafelkami chatek wszystkich źródeł wody na planszy, a do tego także jak największej liczby krzewów owocowych. Nie wolno przy tym zakrywać symboli zwierząt, oprócz tego widocznego na kostce. Użyte do rozwiązania zadania kafelki chat muszą się stykać ze sobą co najmniej jednym rogiem. Nie mogą się stykać bokami, ani zachodzić na siebie. Gracz nie musi wykorzystać każdego kafelka ze swojej puli.
Kto pierwszy zakryje wszystkie źródła wody, to znaczy wybuduje swoją wioskę, woła ‘Gwinea”. To jest sygnałem końca rundy także dla innych graczy. Następuje podliczenie. Wszyscy dostają po punkcie za każde zakryte przez siebie źródło wody (czyli maksymalnie pięć), a jedynie gracz najszybszy w rundzie dodaje sobie do wyniku bonusowe punkty za zakryte krzewy owocowe. Za nie może zdobyć maksymalnie aż 15 punktów, co z punktami za źródła wody daje aż 20 punktów.
Pewnym zniuansowaniem tak mocno faworyzującego zwycięzcę rundy systemu punktowania jest zasada, która każe docierać pionkowi gracza do pola z 50, a następnie cofać go na początek toru. Wciąż jednak przepadają tylko te punkty zdobyte każdorazowo ponad wartość 50. Pozyskane wcześniej pięćdziesiątki punktów wciąż się sumują ze sobą. W efekcie wyniki poszczególnych graczy na koniec partii potrafią być w Nowej Gwinei dramatycznie odległe.
Wóz albo przewóz
Nie potrwa to długo, gdy dostrzeżecie, że opisane wyżej, podstawowe zasady gry są, no cóż, dość zawadiackie. Jeśli trafi się nam współgracz mocno odstający efektywnością gry od reszty, wygrywa partię w cuglach. Nowa Papua staje się wtedy dla pozostałych najzwyczajniej w świecie frustrująca. Takie trzy – cztery punkty w porównaniu z nawet dwudziestoma zdobytymi przez współgracza – to jest jednak spory kontrast.
Jak obserwuję, ten wariant gry ma szansę się sprawdzić tylko w dwóch sytuacjach. Po pierwsze, gdy przy stole siedzą osoby na mniej więcej podobnym poziomie spostrzegawczości, refleksu, wyobraźni przestrzennej i umiejętności logicznego myślenia – co pewnie jest statystycznie rzadkie. Po drugie, jeśli wszyscy przy stole będą umieli przekuć początkowe frustracje na to, do czego najwidoczniej chce zmotywować nas autor gry – na poprawianiu swoich wyników z partii na partię. Nowa Gwinea w swoim wariancie podstawowym jest bodaj czy nie najtrudniejszą z dotychczasowych gier Rejchtmana, bo też najmniej wybaczającą powolność i niezdarność logiczną.
Niekoniecznie ta refleksja musi nas jednak od Nowej Gwinei od razu odwracać. Podobnie jak to było i przy Papui, tak i tu jest to tytuł pomyślany przecież jako gra rodzinna, więc już i w samej instrukcji mamy propozycje modyfikacji zasad.
Przede wszystkim można dostosować poziom trudności zagadek przez przydzielenie graczom łatwiejszych bądź trudniejszych stron planszetek. To czasem pomaga, choć zdarzył się nam gracz, który rozwiązywał trudniejsze zagadki z taką samą sprawnością jak łatwiejsze i wciąż mogliśmy tylko za nim wołać z oddali na planszy punktacji.
Bardziej skutecznym sposobem na polubienie się z Nową Gwineą jest w takich przypadkach modyfikacja samych zasad podliczania punktów. Można użyć zasady wariantu “nagroda za każde drzewo”, w którym wolniejsi gracze dostają po dwa punkty za każdy zakryty krzew owocowy. To zasadniczo czyni punktację już mniej dysproporcyjną w odniesieniu do gracza najszybszego w rundzie, a samą rozgrywkę bardziej rodzinną. Do wariantu podstawowego można przecież zawsze wrócić wraz z nabyciem przez wszystkich odpowiedniej wprawy.
Żeby dopełnić obrazu, dodam, że – z myślą zapewne o dzieciach – pojawia się w instrukcji także propozycja gry na zakrycie mniejszej liczby oczek. Dla mnie tego rodzaju podpowiedzi w zasadach gry są zawsze jasnym sygnałem od twórcy: “W tę moją grę możecie grać tak. Ale przecież ona powinna Was przede wszystkim bawić, więc umówcie się, że będziecie grać, jak Wam będzie najlepiej.”
Papua jakby zupełnie inaczej?
Największym atutem Nowej Gwinei jest to samo, co było atutem Papui – ogromna regrywalność. Na każdym poziomie trudności przy przemnożeniu możliwych symboli startowych przez liczbę plansz mamy 192 łamigłówki. Gdy zmniejszamy liczbę oczek wodnych do zakrycia – liczba możliwych rozwiązań jeszcze rośnie.
Jeśli wierzyć cyfrze przy informacji o liczbie graczy na pudełku i w instrukcji, w Nową Gwineę można bawić się i w pojedynkę. Co dziwne, w instrukcji nie ma żadnej wzmianki o tym wariancie, więc co najwyżej pewnie zliczymy sobie tylko punkty i tyle. Wydaje się jednak, że to jest jednak zwykły błąd w zapisie, bo strona gry w serwisie BoardGameGeek podaje w tym miejscu wyraźnie „2 – 4 player”; podobnie samo wydawnictwo w opisie gry w swoim sklepie.
Skupmy się zatem na grze wieloosobowej. Gra zachowuje swój charakter i przy dwóch i przy czterech osobach, bo też nie ma tu de facto interakcji – poza wyścigiem o bycie najszybszym. Jeśli taki rodzaj zabawy komuś odpowiada, to jest tu “u siebie”. W odróżnieniu od poprzednich tytułów autora trzeba tu jednak powiedzieć, że Nowa Gwinea – właśnie przez sposób ukształtowania punktacji – potrafi wzbudzać więcej negatywnych emocji. Myślę, że to warto wiedzieć. Albo sobie grę dostosujecie ewentualnie odpowiednio regułami, albo umiecie się z takimi emocjami zmierzyć.
Choć z drugiej strony, być może Nowa Gwinea jest po prostu próbą odpowiedzi na słabostki punktacyjne Papui. Tam część punktów zdobywaliśmy jawnie, część – na modłę Ubongo – losowaliśmy w postaci żetonów bonusowych. W efekcie sytuacje bywały zupełnie odmienne niż te w Nowej Gwinei – nawet gracz zwykle najszybszy mógł wypaść ostatecznie przeciętnie punktowo. Nie każdemu się to podobało.
Czy wszystkim się spodoba dokładna odwrotność reguł punktowania? Ja już wiem, że nie. Ale pewnie przynajmniej fani gier Rejchtmana będą umieli znaleźć sobie jakiś złoty środek.
Podsumowanie
Osobiście z obu tych gier bardziej lubię wciąż Papuę. Nowa Gwinea podoba mi się pomysłem na łamigłówki tworzące grę, dużo mniej pomysłem na punktowanie. Myślę, że tok podania sposób podejścia do zabawy mógłby być przy tym tytule zupełnie odmienny – od zasad prorodzinnych ku dopiero temu, co przeżywamy tu w wariancie głównym.
I jeśli bym miał komuś podpowiadać, to jednak jako pierwszą grę tego dyptyku proponowałbym Papuę, a Nową Gwineę dopiero, gdy tamtą już ogracie i będziecie mieli głód kolejnych wyzwań.
A na koniec – tak ode mnie: W Nowej Gwinei sugeruję Wam zmniejszyć liczbę rund z dziewięciu do ośmiu. Szczególnie jeśli gracie w cztery osoby. Wtedy macie dokładnie po osiem plansz dla każdego gracza. Przy dziewięciu rundach i 32 planszach w ostatniej rundzie musicie bowiem potasować zużyty stos. Prawdopodobieństwo, że ktoś dostanie wtedy tę samą planszę zadania, jaką miał już wcześniej i wypadnie mu akurat to samo zwierzę początkowe, jest małe, ale – wciąż jest. Papua, ze swoimi z ośmioma rundami i taką samą liczbą plansz zupełnie tego prawdopodobieństwa nie prowokowała.
Dziękuję wydawnictwu Egmont
za udostępnienie egzemplarza gry do recenzji
Punktometr Zagramy
Nowa Gwinea 7/10
Podstawowe informacje o grze:
Tytuł: Nowa Gwinea
Liczba graczy: 1 – 4
Czas gry: 25 min
Wiek graczy: 8+
Wydawca: Egmont
Projektanct: Grzegorz Rejchtman
Język: polski
„Nowa Gwinea” w serwisie BoardGameGeek